Na uroczych brzegach Tamizy, w dzielnicy Londynu, Greenwich, mieściła
się ulica ze starymi, średniowiecznymi kamienicami. Z ich okien było
widać równinne krajobrazy, ciągnące się wzdłuż rzeki i urozmaicone
bujnymi lasami, winnicami i plantacjami winogron. Ku południowi widok
zamykał majestatyczny ratusz.
Przydrożna latarnia dawała nikłe,
często migające światło, które jednak bardzo dobrze oświetlało niedaleko
usytuowany sierociniec. Opuszczony. Kiedyś służący nam za azyl.
Od jakiegoś czasu nie ma chwili, abym nie chciała wyrzucić tych ludzi ze
wspomnień. Są jak podmuch wiatru otaczający moje myśli. Choć to w ich
oczach szukam odbicia własnej duszy. Jednak czasem szukając czegoś,
dostajemy coś zupełnie innego. Bo w ich spojrzeniu zawsze widniała
nadzieja i miłość - uczucie wzgardzone przez wielu. Uczucie, które
potrafi obezwładnić. Oblicze zmienne, Pani Życia - piękna, lecz okrutna.
Ostatni raz przyjrzałam się wyniszczonemu przez lata budynkowi i
odwróciłam się. Znów uciekałam. Od przeszłości i przyszłości.
***
Uderzyłam otwartą dłonią w budzik, aby uwolnić uszy od jazgotu zegarka.
Odrzuciłam na bok kołdrę i podreptałam do łazienki. Chlusnęłam sobie w
twarz chłodną wodą, co pomogło mi się rozbudzić. Założyłam stare spodnie
i podkoszulek - wygoda przede wszystkim. Związałam jeszcze swoje długie
włosy i weszłam do kuchni. Przy blacie stała Bonnie, starannie krojąca
warzywa.
- Cześć, jeszcze jesteś? - spytałam ostrożnie, nadal stojąc w drzwiach.
-
Mam dzisiaj wolne. Nie, nie umówiłam się ze znajomymi - dodała, widząc
moje spojrzenie. Bonnie może nie była idealną matką - właściwie w ogóle
nią nie jest - ale doceniałam jej zaangażowanie. Pamiętam, kiedy pierwszy
raz się zobaczyłyśmy. Wyjawiła mi później, że nie polubiła mnie
wtedy.
Było nas kilkunastu. Mieszkaliśmy przez jedenaście lat
w przytułku. Wychowawczyni niespecjalnie dbała o zdrowie i
wykształcenie sierot, dlatego uczyliśmy się sami - potajemnie. Pewnego
dnia przyszło młode małżeństwo. Kobieta była bezpłodna, pragnęła mieć
dużą rodzinę. Zabrała bliźniaków - Jamie i Maxa. Bardzo to przeżyliśmy.
Po kilku miesiącach ponownie ktoś nas odwiedził. Mężczyzna spytał
opiekunkę o cenę za któreś z nas. Właścicielka dosłownie sprzedawała
podopiecznych. Wziął najtańszą i najmłodszą. Bardzo kochałam Cassie.
Traktowałam ją jak siostrę, zdecydowanie wyróżniałam. Moja Cassandra.
Ośmiolatka była mi najbliższa. Nigdy więcej jej nie zobaczyłam. Ludzie
oglądali nas jak psy w schronisku. Mieszkańców sierocińca było coraz
mniej. Próbowaliśmy różnych "sztuczek", aby tylko nas nie rozdzielano.
Gryźliśmy, kopaliśmy, wrzeszczeliśmy. Pod koniec kwietnia przyszła
kobieta w średnim wieku. Elegancko ubrana, ze starannie ułożonym kokiem.
Chciała chłopca, bruneta. Silnego młodego mężczyznę. Dostała mnie.
Drobną blondynkę o bystrym spojrzeniu. Czy była ucieszona? Oczywiście,
że nie. Można powiedzieć, że miała mi za złe płeć. Potem zaczęła mnie
ignorować. Zostawiała posiłek, karteczkę z instrukcjami i tyle ją
widywałam. Z czasem bardziej się tolerowałyśmy, nawet niekiedy
wymieniłam z nią kilka zdań. Lata minęła, a my się po prostu do siebie
przyzwyczaiłyśmy. Jesteśmy jak... przyjaciółki to za duże określenie.
Jednak choć minęło zniechęcenie, żal nie zniknął. Za to, że nie zdążyłam
się pożegnać. Że musiałam przybrać nazwisko, bo prawdziwego nie znałam.
Za to, że Bonnie mnie wzięła, a pozostali musieli tam zostać.
Brak rodziców i zastępowanie ich innymi ludźmi top naprawdę świetny motyw - ponadczasowy, rzekłbym. Sama również wykorzystałam sierociniec w jwdnym z moich o.a. "Dzieci Nocy", ale główna bohaterka trafiła tam z nieco innych powodów. Mam nadzieję, że kolejne rozdziały przyniosą kilka odpowiedzi na pytania, które jedno za drugim, rodzą się w mym umyśle.
OdpowiedzUsuń